wtorek, 28 sierpnia 2012

Co łączy Downton Abbey i koktajl mleczny?

We wrześniu 2012 ITV wyświetli premierowy odcinek długo oczekiwanego trzeciego sezonu Downton Abbey - poniżej kilka refleksji:

W dwóch zdaniach (dla niewtajemniczonych): Lord Grantham zamieszkuje z żoną i trzema córkami posiadłość o nazwie Downton Abbey. Gdy 14 kwietnia 1912 roku na Titanicu ginie prawowity dziedzic majątku (i zarazem narzeczony najstarszej z sióstr, Mary), nowym spadkobiercą staje się daleki kuzyn rodziny, Matthew Crawley.



Serial kostiumowy to prosty przepis na sukces - zarówno entourage jak i tematyka na wstępie podnoszą prestiż przedsięwzięcia. W przypadku Downton Abbey mamy tragedię Titanica, mamy I Wojnę Światową, mamy całą powagę wydarzeń historycznych... Serial kręcony jest głównie we wnętrzach autentycznej posiadłości wiejskiej jak i w odtworzonych pomieszczeniach dla służby w studiu filmowym. Nad "etykietą" piecze trzyma specjalnie w tym celu zaangażowany znawca protokołu dworskiego. Zadbano o każdy szczegół, wszak jest to najdroższa w dziejach Wielkiej Brytanii produkcja telewizyjna. I choć scenariusz pisany był z punktu widzenia współczesnego odbiorcy (tematyka różnic klasowych, prawa kobiet, homoseksualizm - cudowny dialog pomiędzy kucharką a pomocą kuchenną: "Thomas is not a ladie's man. He's a troubled soul."), twórcom udało się stworzyć cudownie powolną narrację, pozwalającą wtopić się w spokojny rytm codziennej rutyny pewnej brytyjskiej posiadłości.

Niestety do czasu. Drugi sezon serialu (rozgrywający się w latach 1916-1918) nie dotrzymał obietnicy danej w pierwszych odcinkach mini-serii. Downton Abbey można by nazwać spin-offem Gosford Parku - wszak i tu i tu scenariusz pisała ta sama osoba, Julian Fellowes. Jednak mimo kilku świetnych pomysłów i ciekawych postaci serial nie dorasta do pięt pierwowzorowi, o innych filmach, których akcja toczy się wokół podobnej tematyki (jak np. Resztki dnia), nie wspominając.



Zamiast zagłębiać się bardziej w psychikę przedstawionych w pierwszym cyklu postaci, Fellowes gromadzi coraz więcej wątków i wydarzeń, powodując tym samym, że bohaterowie stają się kukłami w cyrkowym przedstawieniu. Podczas gdy w pierwszej serii chociażby kwestia zamążpójścia jest sprawą najważniejszą, bowiem od jednej decyzji zależy dobro (lub zło) całej rodziny, w drugim sezonie wszystko rozgrywa się wokół pytania: Kocha, nie kocha, honorowy, niehonorowy, fajny niefajny - nieważne różnice klasowe, nieważne skandale, nieważny majątek.

Największą bolączką drugiej serii jest niespodziewanie przyspieszona fabuła. Rozgrywająca się w tle I Wojna Światowa, która mogłaby się stać przyczynkiem wielu ciekawych zwrotów akcji, działa tu niczym Deus Ex Machina. W obrębie jednego odcinka Matthew zaginął na froncie, by się cudownie zjawić na balu charytatywnym odbywającym się na terenie posiadłości. Mało tego. W kolejnym odcinku Matthew zostaje ciężko ranny, jest sparaliżowany od pasa w dół. Depresja spowodowana paraliżem obiecuje ciekawy obrót rzeczy: czy blond panicz ulegnie jakimś nałogom, zacznie grać w karty, uzależni się od morfiny, stanie się okrutny wobec przecudnej narzeczonej Lavinii? NIE! Gdyż nagle: Deus Ex Machina, cud nad cuda, alleluja: Matthew cudownie ozdrawia! (bo pan doktor się pomylił stawiając diagnozę, przecież to oczywiste). Jednocześnie jego równie cudowna narzeczona umiera w przeddzień ślubu padając ofiarą epidemii hiszpańskiej grypy, natomiast jego wielka niespełniona miłość, Mary, ni stąd ni zowąd, pod wpływem gwałtownego poczucia niezależności, porzuca wreszcie ohydnego nuworysza Carlisle'a... - a teraz chipsy na bok i wyciągajcie chusteczki, bo Marysia i Maciej będą razem, prawdziwa miłość zatriumfowała, love forever, Amen!



Tak o to drugi sezon zmienia całkowicie klimat: przenosimy się z chłodnego brytyjskiego pałacu wiejskiego na cieplutką brazylijską plantację. Zrozumiałe jest, że scenarzyści, oszołomieni sukcesem pierwszego sezonu serialu naprędce sklecili odcinki do dalszej części Downton Abbey (w końcu show-biznes to biznes jak każdy inny), ale cudownie ozdrowiony kaleka? Really?

Daily Mail


Z Downton Abbey jest niestey jak z Milk Shakiem (wiadomej marki) o smaku waniliowym - gdy napijesz się tej słodkiej lodowo-mlecznej papki w zbyt dużych dawkach, to aż głowa boli! Trzeba żywić nadzieję, że Julian Fellowes wziął długi urlop i popijając ciepłą herbatkę z mleczkiem, dopracował to i owo w swej historii o lordach i ich służących. Wszak jest kilka niedokończonych wątków, do których warto powrócić (wciąż nierozwiązania kwestia nagłej śmierci tureckiego dyplomaty, który to wątek, nota bene, oparty został o prawdziwe wydarzenia) oraz parę arcyciekawych postaci (Mrs. O'Brien & Thomas), dla których, mimo zastrzeżeń, warto ten serial oglądać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz